Nie pomaga nadmierne napawanie się przez reżysera klimatem lat 80. Większość scen skąpana jest tu w syntezatorowych plamach rodem z muzycznego krajobrazu epoki. Frankie nie rozstaje się ze swoim
Choć w "Teście na życie" kilkakrotnie powraca slogan "Fuck art, let's dance", film Chrisa Masona Johnsona aż kipi od artystycznych pretensji. Nie żeby i tańca tu nie było. Efekt jest jednak nieuchronnie kiczowaty i trywialny. Obecne niedawno w polskich kinach "Witaj w klubie" może nie porażało świeżością, ale opowiadało o początkach walki z AIDS intrygująco, posiłkując się postacią nieoczywistego protagonisty. Tutaj mamy zaś stereotyp na stereotypie. Mimo szczerych intencji opowieść ta zbyt mocno opiera się na banalnych asocjacjach w rodzaju: homoseksualizm równa się egzaltacja równa się taniec.
"Test na życie" ma też niefortunną konstrukcję filmiku poglądowego. Przedstawia sytuację, identyfikuje problem, sugeruje wnioski. Jest rok 1985, młody Frankie (Scott Marlowe) wkracza w środowisko tancerzy, a nad światem właśnie zaczyna krążyć widmo AIDS. Media trąbią o chorobie aktora Rocka Hudsona, mury pełne są graffiti piętnujących gejów, a znajomi Frankiego szeptem wymieniają plotki o nowym teście na obecność wirusa HIV. Miejscami przybiera to niemal kształt moralitetu. Nasz bohater przeżywa prawdziwą psychomachię, a na swej drodze spotyka choćby dającego przestrogę taksówkarza (parafrazując: "czy jesteś pewien, że chcesz zstąpić do jaskini rozpusty, młody człowieku?"). Może nie byłoby to tak złe, gdyby twórcy oferowali nam coś jeszcze. Cała opowieść sprowadza się jednak do dylematu: zrobi test czy nie zrobi, ma AIDS czy nie ma?
Nie pomaga też nadmierne napawanie się przez reżysera klimatem lat 80. Większość scen skąpana jest tu w syntezatorowych plamach rodem z muzycznego krajobrazu epoki. Frankie nie rozstaje się ze swoim żółciutkim walkmanem, a jego perypetiom towarzyszą dźwięki hiciorów z tamtych lat: jest Bronski Beat, jest Visage, bywa też ambitniej – słyszymy choćby piosenki Laurie Anderson czy Cocteau Twins. Ale to tylko kwiatki do kożucha. Ta muzyka udanie wprowadza nas w nastrój osiemdziesiątego piątego, ale też – przez swoją charakterystyczną podniosłość, stylizację – potęguje jeszcze wrażenie kiczowatości. Bez dramaturgicznej głębi zamienia się w mydliny.
Johnson dodatkowo pogrąża sprawę, podrzucając nam nachalne symbole. Słowo "metafora" pada nawet w rozmowach między bohaterami: jeden z tancerzy tłumaczy drugiemu alegoryczny sens wykonywanego przez nich układu, ale tamten nie wie nawet, co to metafora. Reżyser jednak z pewnością wie. Susan Sontag pisała o chorobie jako metaforze; Johnson zaś, szukając nośnej metafory na chorobę, dostarcza nam wzorcowego przykładu na metaforę-jako-chorobę. Objawy tej dolegliwości? Splątany kabel od telefonu (czytaj: dylemat), plaga szczurów w mieszkaniu Frankiego (czytaj: groźba zakażenia), klatka dla białej myszki (czytaj: oswajanie popędu). Najlepsze jest jednak podkreślenie różnicy między drewnianą a plastikową… miską. Ta pierwsza jest wadliwa, bo pęka; ta druga już nie (czytaj: promocja bezpiecznego seksu). Diagnoza? Cóż, grafomania. W najlepszym wypadku – półtoragodzinna reklama prezerwatyw.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu